wtorek, 29 stycznia 2019

Hej! Kolęda!


            Siadaliśmy właśnie do późnego obiadu, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Tatko popatrzył na talerz, westchnął smętnie i poszedł otworzyć. Na korytarzu stało dwóch rosłych młodzieńców owiniętych firankami.
- Pan przyjmie kolędę – stwierdził ten nieco roślejszy.
- Przyjmę? – Tatko wyraźnie się zdziwił. A może po prostu uznał, że gdzieś w tej sytuacji powinno znaleźć się pytanie.
- No! – odpowiedział mniej rosły (ale za to szerszy w barach) z młodzieńców. Zadzwonił trzymanym w dłoni mosiężnym dzwonkiem i weszli.
A za nimi wszedł do naszego mieszkania ksiądz.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Maryja Zawsze Dziewica – zaproponował, rozglądając się po pokoju.
- Niech będzie – zgodził się Tatko. Bo z natury jest raczej ugodowym człowiekiem.
Ksiądz podszedł do stołu. Wziął kotlet z talerza Tatki, ugryzł spory kawałek, skrzywił się z obrzydzeniem, pogryzł i przełknął z trudem. Resztę ze wstrętem odłożył na talerz. A potem popił moim kompotem i usiadł w fotelu.
- Coś rzadko widuję was w kościele – zagaił, zakładając nogę na nogę.
- Rzadko bywamy – stwierdził Tatko. Mniej więcej zgodnie z prawdą.
Zdziwiłem się, że tak szczerze to zabrzmiało. Bo Tatko nie umie kłamać. Ale tym razem poszło mu całkiem dobrze. Może dlatego, że nie patrzył na rozmówcę, tylko na resztki swojego kotleta.
- Niedobrze – ksiądz ze smutkiem pokręcił głową.
- Ale to się zmieni – dodał radośniej.
- Tak? – Tatko znowu się zdziwił. To było dla niego popołudnie pełne niespodzianek.
- Oczywiście, oczywiście – ksiądz nie dostrzegł znaku zapytania w wypowiedzi Tatki. Krótkiej, ale faktycznie nieco niewyraźnej. Bo Tatko wciąż patrzył na swojego kotleta i usta miał pełne śliny.
- Pokaż no, młodzieńcze, zeszyt do religii – ksiądz zwrócił się tym razem do mnie.
- Nie mam – powiedziałem, bo w odróżnieniu od Tatki, postanowiłem być szczery.
- Ale mogę pokazać ten do etyki – próbowałem ratować sytuację.
Mało skutecznie.
- Taaaaaa… - westchnął ksiądz. – Sporo pracy przed nami. Ale, z Bożą pomocą, damy radę. Damy radę! Na początek zmówimy modlitwę i wyświęcimy mieszkanie.
Znowu popatrzył na stół. I znowu westchnął.
- Sebuś – zwrócił się do roślejszego z młodzieńców. – Woda!
Sebuś sięgnął do kieszeni i wydobył butelkę z wodą.
- Mogłem przynieść z kuchni – powiedziałem wciąż pełen dobrych chęci.
- Święconą?
No tak. Faktycznie.
- Sebuś! Kropidło!
Sebuś poczerwieniał na twarzy.
- Zapomniałem – wydukał zmieszany.
- Trudno. Poszukaj zamiennika.
Sobuś pobiegł do przedpokoju. Musiał mieć nie lada wprawę w przeszukiwaniu cudzych mieszkań, bo wrócił już po krótkiej chwili. Z miotełką do wycierania kurzu. Bardzo puchatą. Bardzo pierzastą. I bardzo kolorową.
Ksiądz wziął miotełkę i przyjrzał się jej uważnie. A potem spojrzał na mnie i z dziwnym błyskiem oku zapytał:
- Masz może, młodzieńcze, fartuszek do kompletu?
Nie miałem.
Ksiądz, jakby nieco rozczarowany, przystąpił do odprawiania rytuałów. Nie bardzo wiedzieliśmy z Tatkiem co właściwie robi. Chodził po mieszkaniu, mruczał i podśpiewywał, co chwila zanurzał miotełkę w wodzie i chlapał po wszystkich kątach. Trwało to dość długo, ale wreszcie skończył. Położył mokrą miotełkę na stole, oddał Sebusiowi butelkę z resztką wody i wrócił na fotel. I siedział. Bez słowa. Patrząc w ścianę. Dość długo.
Nie bardzo wiedzieliśmy o co chodzi. Wreszcie Sebuś podszedł do Tatki i szepnął teatralnie:
- Koperta.
- Koperta? – nie zrozumiał Tatko.
- No! – wyjaśnił Sebuś.
- A! No tak! Koperta! – Tatko nadal nie rozumiał, ale chyba wyczerpał mu się limit i postanowił się już niczemu nie dziwić. Sięgnął do kieszeni i podał mi niewielki kluczyk.
- Prawa strona. Druga szuflada od góry.
Musiał być naprawdę rozbity, skoro pozwolił mi samemu zbliżyć się do Biurka. A może nie chciał zostawiać bez nadzoru resztek, zimnego już, obiadu.
Poszedłem do pokoju Tatki. We wskazanej szufladzie znalazłem nowiutką, elegancką papeterię (kupioną tanio na wyprzedaży). Nowiutką, bo Tatko od lat nie pisał listów. Wyjąłem jedną kopertę, resztę schowałem do szuflady, starannie zamknąłem Biurko i wróciłem do pokoju. Dałem kopertę Tatce, a on przekazał ją księdzu. Ten zaś oddał ją Sebusiowi, który odgarnął nieco firankę i schował kopertę do mocno wypchanej kieszeni kurtki.
Ta niesamowita wędrówka koperty najwyraźniej była ostatnim elementem wizyty.
- No to zostańcie z Panem Bogiem – powiedział ksiądz.
I wyszli.
Przez chwilę jeszcze słyszeliśmy ich kroki na klatce schodowej i pukanie do drzwi sąsiadów piętro wyżej.
A my zostaliśmy w cichym nagle mieszkaniu. Nie wykluczone, że we trzech. Rozejrzałem się podejrzliwie po pokoju, a potem, nieco uspokojony, wziąłem talerze i poszedłem do kuchni podgrzać obiad w mikrofalówce.
Wieczorem, leżąc już w łóżku, pomyślałem, że kumpel miał rację, twierdząc, że Kościół to przestała, archaiczna i skostniała instytucja.
Mamy dwudziesty pierwszy wiek, erę internetu i poczty elektronicznej. A ksiądz chodzi po mieszkaniach i zbiera koperty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz