Siadaliśmy właśnie do późnego
obiadu, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Tatko popatrzył na talerz,
westchnął smętnie i poszedł otworzyć. Na korytarzu stało dwóch rosłych młodzieńców
owiniętych firankami.
- Pan przyjmie kolędę – stwierdził ten nieco roślejszy.
- Przyjmę? – Tatko wyraźnie się zdziwił. A może po prostu uznał, że
gdzieś w tej sytuacji powinno znaleźć się pytanie.
- No! – odpowiedział mniej rosły (ale za to szerszy w barach) z
młodzieńców. Zadzwonił trzymanym w dłoni mosiężnym dzwonkiem i weszli.
A za nimi wszedł do naszego mieszkania ksiądz.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Maryja Zawsze Dziewica –
zaproponował, rozglądając się po pokoju.
- Niech będzie – zgodził się Tatko. Bo z natury jest raczej ugodowym człowiekiem.
Ksiądz podszedł do stołu. Wziął kotlet z talerza Tatki, ugryzł spory kawałek,
skrzywił się z obrzydzeniem, pogryzł i przełknął z trudem. Resztę ze wstrętem
odłożył na talerz. A potem popił moim kompotem i usiadł w fotelu.
- Coś rzadko widuję was w kościele – zagaił, zakładając nogę na nogę.
- Rzadko bywamy – stwierdził Tatko. Mniej więcej zgodnie z prawdą.
Zdziwiłem się, że tak szczerze to zabrzmiało. Bo Tatko nie umie kłamać. Ale
tym razem poszło mu całkiem dobrze. Może dlatego, że nie patrzył na rozmówcę,
tylko na resztki swojego kotleta.
- Niedobrze – ksiądz ze smutkiem pokręcił głową.
- Ale to się zmieni – dodał radośniej.
- Tak? – Tatko znowu się zdziwił. To było dla niego popołudnie pełne
niespodzianek.
- Oczywiście, oczywiście – ksiądz nie dostrzegł znaku zapytania w
wypowiedzi Tatki. Krótkiej, ale faktycznie nieco niewyraźnej. Bo Tatko wciąż
patrzył na swojego kotleta i usta miał pełne śliny.
- Pokaż no, młodzieńcze, zeszyt do religii – ksiądz zwrócił się tym razem
do mnie.
- Nie mam – powiedziałem, bo w odróżnieniu od Tatki, postanowiłem być
szczery.
- Ale mogę pokazać ten do etyki – próbowałem ratować sytuację.
Mało skutecznie.
- Taaaaaa… - westchnął ksiądz. – Sporo pracy przed nami. Ale, z Bożą
pomocą, damy radę. Damy radę! Na początek zmówimy modlitwę i wyświęcimy
mieszkanie.
Znowu popatrzył na stół. I znowu westchnął.
- Sebuś – zwrócił się do roślejszego z młodzieńców. – Woda!
Sebuś sięgnął do kieszeni i wydobył butelkę z wodą.
- Mogłem przynieść z kuchni – powiedziałem wciąż pełen dobrych chęci.
- Święconą?
No tak. Faktycznie.
- Sebuś! Kropidło!
Sebuś poczerwieniał na twarzy.
- Zapomniałem – wydukał zmieszany.
- Trudno. Poszukaj zamiennika.
Sobuś pobiegł do przedpokoju. Musiał mieć nie lada wprawę w
przeszukiwaniu cudzych mieszkań, bo wrócił już po krótkiej chwili. Z miotełką
do wycierania kurzu. Bardzo puchatą. Bardzo pierzastą. I bardzo kolorową.
Ksiądz wziął miotełkę i przyjrzał się jej uważnie. A potem spojrzał na
mnie i z dziwnym błyskiem oku zapytał:
- Masz może, młodzieńcze, fartuszek do kompletu?
Nie miałem.
Ksiądz, jakby nieco rozczarowany, przystąpił do odprawiania rytuałów. Nie
bardzo wiedzieliśmy z Tatkiem co właściwie robi. Chodził po mieszkaniu, mruczał
i podśpiewywał, co chwila zanurzał miotełkę w wodzie i chlapał po wszystkich
kątach. Trwało to dość długo, ale wreszcie skończył. Położył mokrą miotełkę na
stole, oddał Sebusiowi butelkę z resztką wody i wrócił na fotel. I siedział. Bez
słowa. Patrząc w ścianę. Dość długo.
Nie bardzo wiedzieliśmy o co chodzi. Wreszcie Sebuś podszedł do Tatki i
szepnął teatralnie:
- Koperta.
- Koperta? – nie zrozumiał Tatko.
- No! – wyjaśnił Sebuś.
- A! No tak! Koperta! – Tatko nadal nie rozumiał, ale chyba wyczerpał mu się
limit i postanowił się już niczemu nie dziwić. Sięgnął do kieszeni i podał mi
niewielki kluczyk.
- Prawa strona. Druga szuflada od góry.
Musiał być naprawdę rozbity, skoro pozwolił mi samemu zbliżyć się do Biurka.
A może nie chciał zostawiać bez nadzoru resztek, zimnego już, obiadu.
Poszedłem do pokoju Tatki. We wskazanej szufladzie znalazłem nowiutką, elegancką
papeterię (kupioną tanio na wyprzedaży). Nowiutką, bo Tatko od lat nie pisał
listów. Wyjąłem jedną kopertę, resztę schowałem do szuflady, starannie
zamknąłem Biurko i wróciłem do pokoju. Dałem kopertę Tatce, a on przekazał ją
księdzu. Ten zaś oddał ją Sebusiowi, który odgarnął nieco firankę i schował
kopertę do mocno wypchanej kieszeni kurtki.
Ta niesamowita wędrówka koperty najwyraźniej była ostatnim elementem
wizyty.
- No to zostańcie z Panem Bogiem – powiedział ksiądz.
I wyszli.
Przez chwilę jeszcze słyszeliśmy ich kroki na klatce schodowej i pukanie
do drzwi sąsiadów piętro wyżej.
A my zostaliśmy w cichym nagle mieszkaniu. Nie wykluczone, że we trzech. Rozejrzałem
się podejrzliwie po pokoju, a potem, nieco uspokojony, wziąłem talerze i poszedłem
do kuchni podgrzać obiad w mikrofalówce.
Wieczorem, leżąc już w łóżku, pomyślałem, że kumpel miał rację,
twierdząc, że Kościół to przestała, archaiczna i skostniała instytucja.
Mamy dwudziesty pierwszy wiek, erę internetu i poczty elektronicznej. A ksiądz
chodzi po mieszkaniach i zbiera koperty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz