środa, 13 lutego 2019

Granica


- Będę walentynką – oznajmił radośnie Tatko, wchodząc do mieszkania.
Poszedł do swojego pokoju, usiadł przy Biurku i włączył laptopa. Kolejną godzinę spędził błądząc w czeluściach Internetu, sprawdzając czym właściwie są te całe Walentynki i na czym polega bycie walentynką. W końcu święto przywędrowało do nas, zdaniem Tatki,  niedawno i jakoś nie miał do tej pory okazji go obchodzić. Na kolację przyszedł mocno zarumieniony, z włosem rozwianym i nieco obgryzionymi paznokciami. Wolałem nie pytać, na jakie strony wchodził i czego się dowiedział. Jadł niewiele, patrzył głównie w okno i co chwilę ocierał zroszone potem czoło. Wreszcie stwierdził, że idzie wziąć prysznic i zamknął się w łazience. A ja poszedłem sprawdzić historię przeglądania w jego laptopie. Domyślałem się, że nie będzie mu się chciało czytać i poszuka filmików. Ale nie przypuszczałem nawet, że na PornHubie jest tyle klipów wideo zatytułowanych „Bądź moją walentynką”.
- Idę na randkę – poinformował mnie Tatko następnego dnia. – Z panią Marią.
A więc pani Maria. Sąsiadka z parteru. Kobieta może już nie młoda, ale przecież wciąż duża młodsza od Tatki. Urodą i figurą doskonale wpisująca się w Tatkową wiedzę na temat Walentynek. Zrobiło mi się zdecydowanie zbyt gorąco i poszedłem pod prysznic.
Tatko tymczasem wyciągnął z szafy żelazko, nienowe (kupione tanio na wyprzedaży), ale wciąż jeszcze nie używane i zaczął prasować swoją jedyną koszulę. Nawet nieźle mu poszło. Podobno takie harmonijki są całkiem trendy. A Tatko, który zwykle chodził w powyciąganym t-shircie, najwyraźniej był skłonny do nie lada poświęceń.
- Pójdziemy do kina – kolejny dzień przyniósł kolejne rewelacje. I wyraźny spadek entuzjazmu.
 Jakiś czas temu zlikwidowano w naszym mieście wszystkie małe i nierentowne kina, i otwarto multipleks. Najwyraźniej rentowny, bo wciąż działający. Tatko w multipleksie był raz. Najpierw zemdliło go z powodu wszechobecnego zapachu popcornu. A potem zasnął podczas trwających prawie godzinę reklam. Do domu wrócił z bólem żołądka. Bólem głowy. I bólem kręgosłupa. I ślubował uroczyście, że jego noga więcej w multipleksie nie postanie.
Najwyraźniej jednak perspektywa bycia walentynką pani Marii zachwiała jego postanowieniem. Poszedł do sklepu, kupił dwa opakowania popcornu i uprażył oba w mikrofalówce. A potem przez dwie godziny siedział w fotelu oglądając telewizję ‘Mango’. Z miską popcornu na kolanach. Ja w tym czasie sprawdzałem repertuar.
- Nie jest źle – poinformowałem Tatkę. – Macie do wyboru niezły horror, dwa blockbustery, w tym jeden superbohaterski i nawet jakąś animację, jeśli akurat byście chcieli.
Tatko nie odpowiedział. Zbyt był skupiony na równomiernym oddychaniu w oparach popcornu. Jak się okazało następnego dnia – zupełnie niepotrzebnie.
- Maria chce iść na „Planetę singli 3” – powiedział Tatko po powrocie do domu.
- No nie! – dodał.
- Wszystko ma swoje granice! – krzyknął na koniec i trzaskając drzwiami, zamknął się w swoim pokoju.
Bo Walentynki to całkiem przyjemne święto. A bycie czyjąś walentynką to miła rzecz. Nawet jeśli rzeczywistość odbiega nieco od naszych wyobrażeń. Ale oglądanie „Planety singli 3” to doświadczenie, na które nawet Tatko nie potrafił się zdecydować. Szczególnie, że nie widział ani jedynki, ani dwójki.

wtorek, 29 stycznia 2019

Hej! Kolęda!


            Siadaliśmy właśnie do późnego obiadu, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Tatko popatrzył na talerz, westchnął smętnie i poszedł otworzyć. Na korytarzu stało dwóch rosłych młodzieńców owiniętych firankami.
- Pan przyjmie kolędę – stwierdził ten nieco roślejszy.
- Przyjmę? – Tatko wyraźnie się zdziwił. A może po prostu uznał, że gdzieś w tej sytuacji powinno znaleźć się pytanie.
- No! – odpowiedział mniej rosły (ale za to szerszy w barach) z młodzieńców. Zadzwonił trzymanym w dłoni mosiężnym dzwonkiem i weszli.
A za nimi wszedł do naszego mieszkania ksiądz.
- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus i Maryja Zawsze Dziewica – zaproponował, rozglądając się po pokoju.
- Niech będzie – zgodził się Tatko. Bo z natury jest raczej ugodowym człowiekiem.
Ksiądz podszedł do stołu. Wziął kotlet z talerza Tatki, ugryzł spory kawałek, skrzywił się z obrzydzeniem, pogryzł i przełknął z trudem. Resztę ze wstrętem odłożył na talerz. A potem popił moim kompotem i usiadł w fotelu.
- Coś rzadko widuję was w kościele – zagaił, zakładając nogę na nogę.
- Rzadko bywamy – stwierdził Tatko. Mniej więcej zgodnie z prawdą.
Zdziwiłem się, że tak szczerze to zabrzmiało. Bo Tatko nie umie kłamać. Ale tym razem poszło mu całkiem dobrze. Może dlatego, że nie patrzył na rozmówcę, tylko na resztki swojego kotleta.
- Niedobrze – ksiądz ze smutkiem pokręcił głową.
- Ale to się zmieni – dodał radośniej.
- Tak? – Tatko znowu się zdziwił. To było dla niego popołudnie pełne niespodzianek.
- Oczywiście, oczywiście – ksiądz nie dostrzegł znaku zapytania w wypowiedzi Tatki. Krótkiej, ale faktycznie nieco niewyraźnej. Bo Tatko wciąż patrzył na swojego kotleta i usta miał pełne śliny.
- Pokaż no, młodzieńcze, zeszyt do religii – ksiądz zwrócił się tym razem do mnie.
- Nie mam – powiedziałem, bo w odróżnieniu od Tatki, postanowiłem być szczery.
- Ale mogę pokazać ten do etyki – próbowałem ratować sytuację.
Mało skutecznie.
- Taaaaaa… - westchnął ksiądz. – Sporo pracy przed nami. Ale, z Bożą pomocą, damy radę. Damy radę! Na początek zmówimy modlitwę i wyświęcimy mieszkanie.
Znowu popatrzył na stół. I znowu westchnął.
- Sebuś – zwrócił się do roślejszego z młodzieńców. – Woda!
Sebuś sięgnął do kieszeni i wydobył butelkę z wodą.
- Mogłem przynieść z kuchni – powiedziałem wciąż pełen dobrych chęci.
- Święconą?
No tak. Faktycznie.
- Sebuś! Kropidło!
Sebuś poczerwieniał na twarzy.
- Zapomniałem – wydukał zmieszany.
- Trudno. Poszukaj zamiennika.
Sobuś pobiegł do przedpokoju. Musiał mieć nie lada wprawę w przeszukiwaniu cudzych mieszkań, bo wrócił już po krótkiej chwili. Z miotełką do wycierania kurzu. Bardzo puchatą. Bardzo pierzastą. I bardzo kolorową.
Ksiądz wziął miotełkę i przyjrzał się jej uważnie. A potem spojrzał na mnie i z dziwnym błyskiem oku zapytał:
- Masz może, młodzieńcze, fartuszek do kompletu?
Nie miałem.
Ksiądz, jakby nieco rozczarowany, przystąpił do odprawiania rytuałów. Nie bardzo wiedzieliśmy z Tatkiem co właściwie robi. Chodził po mieszkaniu, mruczał i podśpiewywał, co chwila zanurzał miotełkę w wodzie i chlapał po wszystkich kątach. Trwało to dość długo, ale wreszcie skończył. Położył mokrą miotełkę na stole, oddał Sebusiowi butelkę z resztką wody i wrócił na fotel. I siedział. Bez słowa. Patrząc w ścianę. Dość długo.
Nie bardzo wiedzieliśmy o co chodzi. Wreszcie Sebuś podszedł do Tatki i szepnął teatralnie:
- Koperta.
- Koperta? – nie zrozumiał Tatko.
- No! – wyjaśnił Sebuś.
- A! No tak! Koperta! – Tatko nadal nie rozumiał, ale chyba wyczerpał mu się limit i postanowił się już niczemu nie dziwić. Sięgnął do kieszeni i podał mi niewielki kluczyk.
- Prawa strona. Druga szuflada od góry.
Musiał być naprawdę rozbity, skoro pozwolił mi samemu zbliżyć się do Biurka. A może nie chciał zostawiać bez nadzoru resztek, zimnego już, obiadu.
Poszedłem do pokoju Tatki. We wskazanej szufladzie znalazłem nowiutką, elegancką papeterię (kupioną tanio na wyprzedaży). Nowiutką, bo Tatko od lat nie pisał listów. Wyjąłem jedną kopertę, resztę schowałem do szuflady, starannie zamknąłem Biurko i wróciłem do pokoju. Dałem kopertę Tatce, a on przekazał ją księdzu. Ten zaś oddał ją Sebusiowi, który odgarnął nieco firankę i schował kopertę do mocno wypchanej kieszeni kurtki.
Ta niesamowita wędrówka koperty najwyraźniej była ostatnim elementem wizyty.
- No to zostańcie z Panem Bogiem – powiedział ksiądz.
I wyszli.
Przez chwilę jeszcze słyszeliśmy ich kroki na klatce schodowej i pukanie do drzwi sąsiadów piętro wyżej.
A my zostaliśmy w cichym nagle mieszkaniu. Nie wykluczone, że we trzech. Rozejrzałem się podejrzliwie po pokoju, a potem, nieco uspokojony, wziąłem talerze i poszedłem do kuchni podgrzać obiad w mikrofalówce.
Wieczorem, leżąc już w łóżku, pomyślałem, że kumpel miał rację, twierdząc, że Kościół to przestała, archaiczna i skostniała instytucja.
Mamy dwudziesty pierwszy wiek, erę internetu i poczty elektronicznej. A ksiądz chodzi po mieszkaniach i zbiera koperty.

wtorek, 1 stycznia 2019

Planowanie i konsekwencja


            Dwugodzinna kanonada petard, rac i fajerwerków nie zdołała odstraszyć Nowego Roku i mimo wszystko nadszedł.
            - No i jest – stwierdził Tatko i odstawił kieliszek. – Można zaczynać.
            Podszedł do Biurka i otworzył górną szufladę. Wyjął kartkę papieru formatu A4 i zestaw przyrządów kreślarskich (kupiony tanio na wyprzedaży).
            - Pora na postanowienia noworoczne.
            Porozkładał wszystko na blacie i zabrał się do pracy.
            - Wiele osób podejmuje postanowienia noworoczne – mówił kreśląc estetyczną tabelkę. – Pod wpływem impulsu, kaprysu, chwili. I to jest błąd. Bo potem albo o nich zapominają, albo nie są w stanie ich dotrzymać. I tylko płacz, stres oraz zmniejszona samoocena. A najważniejsze są planowanie i konsekwencja.
            W górnych rubrykach tabeli wpisał kolejno: „miesiąc”, „cel”, „sposób realizacji”.
            - Do niczego nie dojdziemy, robiąc wszystko „na hurra”. Metoda małych kroków, wyłącznie metoda małych kroków. Konkretne cele na poszczególne miesiące, dokładnie zaplanowane i konsekwentnie realizowane.
            W pionowe rubryki tabelki zaczął wpisywać nazwy miesięcy.
            - Jeden miesiąc – jedno postanowienie. Powolutku do przodu. Bez pospiechu, ale planowo i konsekwentnie.
            Starannie wypełnił rubryczkę zatytułowaną „cel”. Trzeba przyznać, że tabela Tatki naprawdę robiła wrażenie. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zrobić własnej.
            - No i oczywiście – pełna kontrola. Jedno wynika z drugiego – z dolnej szuflady Biurka wyciągnął niewielką, zamykaną na kluczyk kasetkę. – Planowa realizacja konkretnego celu, pozwala konsekwentnie przejść do kolejnego. W ten sposób, pod koniec roku, nasza tabelka zapełnia się, a my żegnamy odchodzący rok w poczuciu dobrze wykonanej pracy i pełni pozytywnej energii oraz optymizmu, możemy powitać kolejny.
            Tatko otworzył kasetkę i wyjął z niej zeszłoroczną listę noworocznych postanowień.
            Wyglądała identycznie jak tegoroczna.
            Starannie rozplanowana, schludna tabelka.
            Konsekwentnie pozbawiona jakichkolwiek dopisków i skreśleń.

wtorek, 6 listopada 2018

Jedyna okazja


Wyciągnięta zza szafy, nieco zakurzona tablica korkowa (kupiona tanio na wyprzedaży) stała oparta o ścianę. Była zbyt duża, by powiesić ją na ścianie. Przypięty do tablicy plan naszego miasta porysowany był kolorowymi flamastrami. Na Biurku stał laptop Tatki. Na ekranie widać było fatalnie pomyślaną i jeszcze fatalniej zrealizowaną, ale bardzo popularną przeglądarkę internetową z licznymi otwartymi zakładkami. Obok laptopa leżał brulion z odręcznymi notatkami.
- Musimy obmyślić jakąś strategię - stwierdził Tatko.
- Strategię czego? - zapytałem.
- Obchodów rocznicy odzyskania niepodległości.
- Będziemy obchodzić? - zdziwiłem się. - Nigdy nie obchodzimy.
Faktycznie. Zawsze czuliśmy tego dnia dumę i radość, ale jakoś nigdy nie czuliśmy potrzeby dzielenia się naszą dumą i radością z innymi. Tym bardziej, że ogólnie przyjęte sposoby dzielenia się jakoś tak nie do końca nam odpowiadały.
- To setna rocznica. Okrągła. Najokrąglejsza. To jedyna taka okazja. Za naszego życia już się nie powtórzy.
Przez chwilę liczyłem w pamięci.
- Ja na pewno załapię się sto pięćdziesiątą. No i mam szansę na dwusetną. Niewielkie co prawda, ale mam.
Tatko spojrzał na mnie dziwnie.
- Ale rzeczywiście, okazja jest jedyna w swoim rodzaju - powiedziałem szybko. - Co proponujesz?
- Powinniśmy wziąć udział w jakimś marszu. Jest kilka do wyboru.
Podszedł do laptopa i klikną pierwszą zakładkę.
- Ten wybór pozornie wydaje się najprostszy…
- „Pozornie”?
- Tak. Niby najbardziej oczywisty, ale musielibyśmy ogolić głowy.
- Dlaczego? - zdziwiłem się.
- Bo jesień mamy wyjątkowo piękną tego roku i za ciepło jest na kominiarki - wyjaśnił Tatko.
No tak.
- To może pójdziemy z tymi - zaproponowałem klikając kolejną zakładkę.
- Z tymi nie - stwierdził Tatko stanowczo. - Z nimi idzie o ten. Kiedy na niego patrzę, odbija mi się szczawiową z obiadu.
- Ale na obiad był rosół - przypomniałem.
- No właśnie! - zawołał Tatko triumfalnie. Jakby to miało wszystko wyjaśnić. O dziwo, wyjaśniało.
- To może z tymi? - spytałem. Ale bez przekonania. Raczej dla formalności.
- Eee… - Tatko też za nimi nie przepadał. - Nie wiadomo, czy oni w ogóle pójdą.
- Oni nie pójdą? Przecież oni ciągle gdzieś chodzą.
- A tutaj, widzisz, nie ma pewności. Dziwne, ale prawdziwe. Zresztą, nawet gdyby szli, to i zaczynają mszą. A msza… Wiesz.
Wiedziałem.
- Chociaż teraz to już chyba wszyscy zaczynają mszą - dodał Tatko.
- Ci też? - spytałem klikając kolejną zakładkę.
- Od pewnego czasu też. Ale chyba nawet to im nie pomoże.
Znowu zmieniłem zakładkę.
- Ale ci na pewno nie!
- Ci nie. Ale tych jest bardzo mało.
- To chyba dobrze? Nigdy nie lubiliśmy tłoku.
- Tak, ale tylko spójrz - Tako podszedł do planu miasta. - Ich marsz przecina się z marszem tych pierwszych, z którymi bardzo się nie lubią. A tych pierwszych, z kolei, jest dużo. Bardzo dużo.
Uff. Kto by pomyślał, że tak trudno jest być dumnym i radosnym.
Przez dwie godziny rozważaliśmy różne opcje i wreszcie znaleźliśmy rozwiązanie.
Urządzimy własny marsz, we dwóch. Wyjdziemy z domu krótko przed północą i zrobimy kilka rundek dokoła bloku. O tej porze powinno już być cicho i spokojnie.
A w poniedziałek obaj mamy wolne. Odeśpimy.

poniedziałek, 29 października 2018

Albo, albo



Tatko wszedł do mieszkania taszcząc wielką, wypchaną torbę. Sądząc po odgłosach jakie wydawał, torba była również dość ciężka. Głośno dysząc przeniósł ją przed przedpokój i zniknął w swoim pokoju. Po jakimś kwadransie pojawił się znowu. Z palcem w ustach przemknął do łazienki. Słyszałem jak szpera w domowej apteczce i już po chwili wracał, powiewając bandażem i upuszczając po drodze kawałki plastra. Trzasnęły drzwi. Czekałem cierpliwie, choć przyznać muszę, że moja cierpliwość wystawiona została na ciężką próbę.
Dopiero po trzech godzinach drzwi pokoju Tatki otworzyły się i stanął w nich sam Tatko, zarumieniony i najwyraźniej bardzo z siebie zadowolony.
- No sam tylko popatrz! - zawołał i machnął zabandażowaną dłonią.
Popatrzyłem.
Na Biurku walały się skrawki zakrwawionej gazy, plastry oraz zestaw delikatnych dłutek artystycznych do rzeźbienia w drewnie (kupiony tanio na wyprzedaży). A nad tym wszystkim górowała wielka, nieudolnie wyrzeźbiona dynia, z płonącą wewnątrz świeczką.
- No i co? - spytał Tatko z dumą.
- Koszmarne - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
- Prawda? - ucieszył się nie wiadomo czemu. - Koszmar! Horror! I groza! A oglądana pod właściwym kątem do złudzenia przypomina mojego kierownika.
Na szczęście nie musiałem szukać właściwego kąta, bo rozległo się pukanie do drzwi. Tatko poszedł otworzyć. Na korytarzu stała grupa dzieci. Grupa składająca się z dwóch zombie, szkieleta,  Dartha Vadera, terminatora, trzech duchów i różowej księżniczki. I to właśnie ta księżniczka uniosła w górę wiklinowy koszyczek do połowy wypełniony słodyczami i słodkim głosikiem zawołała:
- Cukierek albo psikus.
- Wolę cukierki - odpowiedział Tatko. Wziął koszyczek i zatrzasnął drzwi.
Następnego ranka długo zmywał koślawe napisy nagryzmolone czerwonym markerem na drzwiach naszego mieszkania. Marker był wodoodporny, a napisy, chociaż nieortograficzne i nie bardzo gramatyczne - wyjątkowo plugawe. Tatko pocił się, sapał i mruczał coś niewyraźnie pod nosem. Bardzo niezadowolony.
Chyba jednak niesłusznie się denerwował.
W końcu jako jedyny na całym osiedlu dostał i cukierki, i psikusa.

niedziela, 28 października 2018

2 z 10. Raz dziennie coś na ciepło


Nad Atollią, niewielką wysepką leżącą na ciepłym morzu zawsze świeciło słońce. A jeśli nawet czasami pokropił deszczyk, to lekuchno. Tyle tylko żeby zbiory się udały. Niewielką wysepkę, zamieszkiwała niewielka społeczność. Mieszkańcy Atollii żyli spokojnie i szczęśliwie. Omijały ich wszelkie niepokoje współczesnego świata.
A wszystko dzięki Kluumowi, miejscowemu bóstwu.
Kluum dbał o swoich wyznawców. Był bowiem bogiem dobrym i sprawiedliwym. Nie schizofrenicznym sadystą, który grożąc niewyobrażalnymi karami nakazuje swoim wyznawcom nazywać się „dobrym i sprawiedliwym”. Kluum naprawdę kochał Atollian. A Atollianie kochali Kluuma. Oni modlili się do niego szczerze. On nagradzał ich szczerość, wysłuchując wszystkich modlitw.
Totalna religijna sielanka w tropikach.

Pewnego poniedziałkowego popołudnia…
Gnaan, żona Kluuma, stawiała właśnie na stole talerz pierogów. Leniwych. Polanych gorącym masłem. Lekko oprószonych cukrem i cynamonem. Kluum głośno przełknął ślinę i sięgnął po widelec. Nagle znieruchomiał. Wytężył słuch.
„Kluum!!!”
- Wybacz, nagłe wezwanie – mruknął. I zniknął.
Wrócił jakiś czas później. Stanął w jadalni. Popatrzył na ścięte masło, w którym tkwiły bryłki cukru i cynamonu. Westchną ciężko.
- To stary Braas. Wycinał nową łódź w pniu drzewa saa i siekiera omsknęła mu się na nogę. W sumie nic mu się nie stało. Więcej krzyku niż prawdziwej szkody. Ale będzie utykał przez kilka dni.

Środowy wieczór…
Słońce już zaszło. Na bezchmurnym nocnym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Kluum siedział na ławeczce przed domem i czekał na swój ulubiony budyń waniliowy z sokiem malinowym. Gnaan właśnie pojawiła się w drzwiach, trzymając w dłoniach parującą salaterkę. Kluum uśmiechnął się szeroko. I wtedy właśnie…
„O! Kluum!”
- A żeby to…
Podniósł się z ławki i zniknął. Wrócił dość szybko, dziwnie czemuś zmieszany.
- To tylko…
„O! Kluum!”
Znowu zniknął. Na chwilkę.
- …tylko…
„O! Kluuuuuuum!!!”
Tym razem zniknął na dobre. Pojawił się po dłuższej chwili. Miseczka z nieapetycznym, zimnym glutem stała w trawie obok ławki. Lekko trącił ją nogą.
- ..tylko Praach. Wyszła dzisiaj za mąż za Neela. Rozumiesz - noc poślubna.

Piątek rano…
W kuchni unosił się cudowny aromat jajecznicy ze szczypiorkiem. Kluum, pogwizdując radośnie, smarował masłem grube pajdy świeżego chleba. Zamarł w pół gestu.
„Dobry Kluumie!”
- No nie! – wychrypiał przez ściśnięte nagle gardło i zniknął.
- Treem - opowiadał po powrocie. - Dowiedział się, że wygrał główną nagrodę na corocznej loterii. Cieszył się jak dziecko.
Zerknął na spalone resztki stygnące na patelni, opadł na kuchenny taboret i skrył twarz w dłoniach.

Niedziela.
Kluum przełknął i oblizał się ze smakiem. Zamruczał nawet cichutko z zadowoleniem. Zerknął na stojący w kącie pokoju telewizor.
- Serwis informacyjny! Gnaan, skarbie, daj trochę głośniej!
- I ostania wiadomość. Światowej sławy eksperci wciąż spierają się na temat nagłego zniknięcia niewielkiej tropikalnej wyspy. Nieznany kataklizm nie pozostawił żadnych śladów…
- A niech się spierają – szepnął Kluum. – „Nieznany kataklizm”! Dobre sobie!
Poczem łapczywie wgryzł się w kolejną pyzę.
Okraszoną skwarkami.
I rumianą, smażoną cebulką.
I cudownie, naprawdę cudownie gorącą.

środa, 24 października 2018

1 z 10: Pan tu nie stał



            Q nie wierzył własnym oczom. Nie wierzył też oczom innych, dlatego pofatygował się osobiście, żeby sprawdzić, czy pogłoski nie są przesadzone. Nie były. Więcej, nawet w połowie nie oddawały rzeczywistości. Kolejka wiła się po całej pustyni, omijając niewielkie wydmy i niknęła za horyzontem.
            „Toż to stania na całe lata” stwierdził. A potem wzruszył ramionami. Co lepszego miał w sumie do roboty. Ruszył raźnym krokiem i zajął miejsce na końcu kolejki.

Czas mijał…

Ogonek powoli przesuwał się do przodu. Q wciąż jeszcze nie widział jego początku. A kiedy w pewnej chwili zerknął za siebie, okazało się, że nie widzi również końca. Fakt, że otaczał go niezmienna pustynia, że miejsce w którym stał dwa dni wcześniej niczym nie różniło się od miejsca, które zajmował obecnie, potęgował wrażenie nudy. I to chyba właśnie z nudów zaczął przysłuchiwać się rozmowie, którą toczyły stojące tuż przed nim dziewczyny.
- A ty?
- Ja byłam boginią plemienia Dajmailów.
- Nigdy o nich nie słyszałam.
- Zamieszkiwali przed wiekami żyzne łąki Sahary.
- Ale przecież Sahara to pustynia!
- Teraz już tak. Nie twierdzę, że byłam dobra w swojej robocie.

Czas mijał…

- A widziałaś tego wielkiego, zielonego?
- Wszyscy widzieli. To trzeba mieć tupet, żeby tak się pchać z tymi wszystkimi mackami między porządnych bogów.
„Dobrze, że zrezygnowałem z piór i łusek” pomyślał Q i wygładził klapy marynarki. Lekki, sportowy garnitur słabo sprawdzał się na pustyni, ale przynajmniej wyglądał elegancko.

Czas mijał…

Gdzieś z przodu wybuchło nagłe zamieszanie. Siwowłosy, długobrody starzec wołał: „Nie, nie było żadnych bogów przede mną!” i wymachiwał sękatym kosturem, który dziwnie jakoś nie pasował do ciuchów od Armaniego, które staruszek miał na sobie.
- Co tam się stało?
- Pewnie znowu ktoś próbował wcisnąć się do kolejki.
- Jak ten cwany blondasek z młotem jakiś czas temu?
- Dokładnie. Dobre sobie – hydraulik!

Czas płynął…

Wreszcie coś zaczęło się zmieniać. Początkowo Q widział tylko niewielką plamkę zieleni pośród piasków. Po kilku dniach plamka zmieniła się w plamę, a ta z kolei, po kolejnych kilku dniach, w niewielką oazę. Minął jeszcze tydzień i wyraźnie było widać niewielką chatkę pośrodku oazy. To do niej właśnie zmierzała niekończąca się kolejka bóstw.
W końcu był już tak blisko, że mógł przeczytać napis na szyldzie umieszczonym nad drzwiami chatki:
„Ostatni wierny!
Uwierzę w Ciebie!!
Prawdziwie szczere modlitwy!!!
Cennik…”